„Moje” i nie „moje” dziecko – o tym, jak sposób myślenia rodziców wpływa na zachowanie dziecka
Często na placach zabaw, w poczekalniach przychodni zdrowia, przedszkolach i szkołach słyszy się, że mamy mówią o swoich dzieciach per „moje dziecko”. Stosunkowo rzadko wymieniane jest przy tym imię: Marysia, Karolinka, Grześ, Mateusz… Dość rzadko mówi się mój synek, córka. Sporadycznie też mówi się „nasze dziecko”.
Dziecko powinno być takie jak ja lub takie, jakim chcę je widzieć – czy na pewno?
Problem nie jest wydumany– jeśli nie używamy imienia dziecka, łatwo możemy zacząć o nim myśleć w duchu zaimka dzierżawczego: „mój, moja, moje”. A może od dawna już tak myślimy? Jeśli „moje” to może oznaczać „moje własne”, a więc stanowiące niejako moją własność, wizytówkę, obiekt opieki, troski, przedmiot niepokojów. Zaciera się potrzebna granica „ja – dziecko”. Staje się ono jakby częścią, przedłużeniem mnie, a więc ma być jak ja lub takim, jakim chciałbym być.
Dziecko jest pojmowane jako “okno wystawowe rodziny”
Nasiliło się w ostatnich latach „wizerunkowe” traktowanie siebie oraz dzieci. Zawsze było ono obecne w kulturze, ale obecnie przy presji mody, reklamy i mediów oraz wszechobecnego popisywania się nowobogackich, osiągnęło niespotykane wcześniej rozmiary. Efektem takiego podejścia jest wychowywanie pokolenia dzieci egocentrycznych, rozkapryszonych, przyzwyczajonych do popisywania się, skupiania na sobie uwagi własnej i otoczenia, rywalizujących ze sobą o oceny, gadżety, stroje: „Muszę to mieć, bo inne dzieci mają, chodzę na trzeci język, będę w telewizji, na komunię dostanę quada” itp.
Jeśli pamiętamy o postępującej neurotyzacji naszego społeczeństwa, a więc nasyceniu życia rodzinnego obawami, porównywaniem się z innymi, lękami o zdrowie swoje i bliskich, egocentryzmem, powszechnym zakompleksieniem, to oczywiste się staje ryzyko myślenia o dziecku jako swoistym „oknie wystawowym rodziny”.
Gdy „mieć” wygrywa z „być”, to każda porażka jest powodem klęski i poczucia zagrożenia
Każda porażka, „gorszość” rzeczywista lub wydumana, staje się powodem poczucia klęski, zagrożenia. Zwycięża „mieć” przed „być”. Naśladowanie, dość przaśnych skądinąd, polskich celebrytów dopełnia obrazu. Jednym z obszarów tego zjawiska jest też przecenianie wykształcenia dzieci i rozwoju ich talentów. Niezliczone kursy, warsztaty, zajęcia wyrównawcze, presja na bardzo dobre oceny sprawiają, że nawet w sobotę i niedzielę czas dziecka jest ujęty w sztywne ramy.
Jedna z mam zrobiła awanturę w dobrze prowadzonym przedszkolu, kiedy znalazła w grafiku dnia „aż” półtorej godziny tzw. zabawy swobodnej. Orzekła, że to jest marnowanie czasu- przecież dziecko mogłoby w tym czasie czegoś się nauczyć! A gdzie niezastąpione w rozwoju dziecka walory zabawy? Chyba o nich chociaż słyszała, jeśli nie pamięta ich z własnego doświadczenia?
Dziecko jest najważniejsze w rodzinie, ale… nie powinno się o tym dowiedzieć
Dziecko w jakiś sensie jest „moje”, ale jest też autonomiczną osobą, ma swoje potrzeby, własny rytm biologiczny, zainteresowania i zamiłowania. Dla dzieciaków ważniejsze jest, czy mamy dla nich czas, niż czy nauczą się stale czegoś nowego. To z kontaktów z nami biorą poczucie wartości, energię, siłę i radość na resztę życia.
Nie oznacza to jednak wcale, że dziecko ma potrzebę bycia stale w centrum uwagi. Przeciwnie– chce też nas obserwować i naśladować, doświadczać naszej opieki, ale i zgody na wzrastającą samodzielność. Babka mojej Mamy powiedziała Jej, kiedy była w pierwszej ciąży: „Pamiętaj – dziecko jest najważniejsze w rodzinie, ale nigdy nie powinno się o tym dowiedzieć!”. Tak więc w sensie macierzyńskiej więzi i odpowiedzialności dziecko jest „moje”, ale jako osoba już „moje” nie jest.
__
Chcesz rozwijać swoje kompetencje rodzicielskie? Zapraszamy do nas, na konsultację z terapeutą rodzinnym.
Dodaj komentarz
Chcesz się przyłączyć do dyskusji?Feel free to contribute!